„Więc tak; jest chwila przed dziesiątą rano, a ja zaczynam czuć przyjemny szum. Teoretycznie powinienem właśnie siedzieć na matematyce, ale zamiast tego sunę w stronę domu mojej pięknej, pulchnej dziewczyny Cassidv. Zerwała się dziś ze szkoły, bo umówiła się do fryzjera. Ktoś musi ją podwieźć — rodzice zabrali jej kluczyki do auta. Cała sytuacja jest nieco przewrotna, wziąwszy pod uwagę to, że konfiskata miała być karą za wagary, na które wybraliśmy się razem tydzień wcześniej. Tak czy siak, mam w perspektywie naprawdę fantastyczny lutowy poranek. Komu potrzebna algebra? Co z tego. że powinienem starać się poprawić oceny przed majem, bo to ostatnia Masa? Nie należę do gości, którzy planują swoją karierę akademicką od przedszkola. Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, kiedy zaczyna się lub kończy rekrutacja na wyższych uczelniach, Poza tym moja edukacja nie zaprząta zbytnio głowy moim rodzicom, więc czym się martwić. Przestali przejmować się moją przyszłością od chwili rozwodu, czyli gdzieś w erze prekambryjskiej. Zresztą, gdzieś się przecież dostanę. Choć właściwie po co komu studia? O co tyle zachodu?”.[1]
[1] Tharp T., Cudowne tu i teraz. Cop. 2015, s. 7.