„Wiem, że pamiętasz. Że pamiętasz, jak cztery lata temu, dawno, dawno temu, na cmentarzu w Gródku podeszłaś do mnie. Miałaś na sobie najlepszą sukienkę. Tę w niebieskie kwiatki. To była twoja jedyna przyzwoita sukienka, poszerzana w miarę, jak rosłaś, nie miałaś niczego ciemnego, niczego odpowiedniejszego. Dlatego założyłaś tak radosną sukienkę na pogrzeb.
Bardzo kochałem matkę. Stałem nad mogiłą z moją miłością, niepotrzebną, głupio wielką. Matki nie było. Miłość została. Ciążyła do ziemi. Jak każda miłość, prędzej czy później. Żadna miłość nie ląduje w niebie, zawsze ziemia. Ziemia.
Wtedy podeszłaś w sukience w kwiatki. Dotknęłaś mego ramienia i coś powiedziałaś. Nie wiem, co powiedziałaś, bo mnie dotknęłaś. Kiedy mnie dotknęłaś było, jakby piorun kolisty eksplodował we mnie.
Wiem, że pamiętasz. Takich rzeczy się nie zapomina.
Coś we mnie wybuchło. Wstrząsnęło całym ciałem.
Poczułem wielką radość i wielki smutek. A wszystko od twojego dotknięcia.
Zrozumiałem, że przepadłem. Że Boh połączył nasze życia pieczęcią. Wąchałem wosk tej pieczęci, poruszoną ziemię i woń kwiatków, kadzidło i pot, zimną wodę i słoninę.
Zrozumiałem, że przepadłem, kiedy spojrzałem w twoje oczy. Twoje szare polne kamyki. Każdego dnia, kiedy się budzę, mam przed oczyma twoje szare polne oczy. Od czterech lat. Od czterech lat widzę po przebudzeniu twoje oczy, a dopiero później słońce; kamienie, po nich światło. Taki los”[1].
[1] Karpowicz, I.: Sońka. 2014, s. 143-144.