Menu

default_mobilelogo

„Tak czy inaczej, począwszy od podstawówki, nie miałem już złudzeń na temat systemu edukacji. Zrozumiałem zasadę działania i nawet ją ochrzciłem: to „zasada foremki".

Zaraz wam wyjaśnię.

W szkole punktem odniesienia jest wzór, który nazywam „foremką", a do nauczycieli należy, by wcisnąć cię do środka.

Jeśli jesteś za mały na ich foremkę, nadmuchują cię i tuczą, aż ją całą wypełnisz.

Jeśli jesteś za duży i wystajesz z ich foremki, zaginają cię i ugniatają, aż w końcu pasujesz.

Nie muszę dodawać, że Cezaryna i ja jesteśmy o wiele za duzi, żeby zmieścić się w ich wąskich kryteriach. Ale na szczęście obydwoje wypracowaliśmy zabójczą technikę oporu przed praniem mózgu.

W przypadku Cezaryny to proste. Wystarczy, że popatrzy na nauczycieli swoimi wielkimi pustymi oczami i poczeka na powrót do domu, żeby uczyć się tak, jak chce.

Myślę, że nikt nie przypuszcza, że z wielu przedmiotów jest lepsza ode mnie i że w wieku siedmiu lat skończyła już przerabiać program trzeciej klasy gimnazjum!

Jeśli o mnie chodzi, wypracowałem technikę „masy żelowej" zwanej „glutem", zainspirowaną tym czymś zielonym i lepkim, co tak naprawdę się nie klei, ale przyjmuje dowolną formę i prześlizguje się między palcami.

Ja to samo robię z nauczycielami: mówię im dokładnie to, co chcą usłyszeć, a oni dają mi spokój.

Cały ten wywód był po to, aby wam uzmysłowić, że gadka Melona o „najgenialniejszym nauczycielu na ziemi" kompletnie nie zrobiła na mnie wrażenia. Tym mocniej się zdziwiłem, wchodząc do jego klasy. Ooo... Nieźle” [1].

 


[1] Carteron M., Mój brat strażnik. 2015, s. 61-62.

„NIEDZIELA, 28 PAŹDZIERNIKA 2012, 19.29

Wstaję i patrzę na łóżko. Wstrzymuję oddech, bojąc się, że nie wytrzymam i wybuchnę.

Nie będę płakać.

Nie będę płakać.

Powoli klękam, kładę ręce na brzegu łóżka i przesuwam palcami po żółtych gwiazdach na granatowej kołdrze. Wpatruję się w te gwiazdy, aż wreszcie zmieniają się w niewyraźne plamy - to z powodu łez, które napływają mi do oczu.

Zaciskam powieki i wtulam głowę w łóżko, wczepiając się palcami w koc. Ramiona zaczynają mi drżeć i nie mogę już dłużej powstrzymać szlochu. Zrywam się na równe nogi, krzyczę, zdzieram koc z łóżka i rzucam go na drugi koniec pokoju.

Zaciskam pięści i gorączkowo rozglądam się wokół, szukając jeszcze czegoś, czym mogłabym rzucić. Chwytam poduszki i ciskam nimi w kierunku lustra z odbiciem dziewczyny, którą kiedyś znałam. Odwzajemnia moje spojrzenie, szlochając żałośnie. Wściekam się na nią za jej słabość. Dobiegamy do siebie i uderzamy pięściami o lustro, rozbijając je w drobin mak. Tysiące błyszczących kawałków szkła spadają na dywan”[1].

„Jaśmin. Kwiat nocy, który dzieli się swoim zapachem tylko o świcie i o zachodzie słońca. Upajający, gorący, przywołuje na myśl magiczny świat i zaciera granice pomiędzy nim a rzeczywistością. Zapewnia dobre samopoczucie i poczucie szczęścia. Bardzo zmysłowy, łatwo się łączy z innymi esencjami. Skrywa zmysłowość w małych śnieżnobiałych płatkach, a zerwanie go to jedynie początek”[1].

„— Nie, w jak najbardziej dosłownym. Muszę poczuć zapach, który mnie zainspiruje, da mi jakąś wskazówkę. Piszę właśnie esej o paryskiej Notre Dame i chcę, żeby był wyjątkowy, inny niż wszystko, co dotychczas napisano. Victor Hugo stworzył prawdziwe dzieło sztuki, mieszając ze sobą sferę sacrum i profanum. Dobro i zło, piękno i brzydotę. Chcę perfum, które połączą to wszystko, które będą monumentalne i trwałe jak Notre Dame, które będą miały jej świeżość oraz zmysłową żywiołowość i niewinność Esmeraldy. Potrzebuję czegoś, co będzie w stanie przywołać na myśl okrucieństwo Febusa, szaleństwo Frolla i przede wszystkim niepowtarzalną totalną miłość Quasimoda. — Na chwilę zapanowała cisza. To była koncepcja opisująca samo życie w najgłębszym sensie tego słowa.— Zastanawiam się, co mogłoby powstać na skutek połączenia wiedzy o zapachach z literaturą. Opowiadanie historii pobudza wyobraźnię, a co za tym idzie, zmysł wzroku, dotyku, słuchu. Muzyka, melodia... są mile widziane. A jeśli idee można przekazywać również za pomocą zapachów? W realnym świecie katedra Notce Dame ma przecież swój charakterystyczny zapach: kadzidło, świece, przeszłość, ta przyjemna wilgoć minionych wieków, powstały z milionów oddechów osad, który zgromadził się na posągach. To połączenie percepcji zmysłowych dałoby wrażenie, trójwymiarowości[2]”.

„Jeśli jednak sporządzić listę spraw, co do których nie mamy racji, idea błędu powinna znaleźć się na pierwszym miejscu. Oto bowiem nasza metapomyłka: błądzimy w kwestii bycia w błędzie. Niemożność ustrzeżenia się od błędów nie świadczy wcale o intelektualnym defekcie, lecz stanowi kluczowy element ludzkiego poznania. Nie jest moralną skazą, ale nierozerwalnie wiąże się z naszymi najszlachetniejszymi cechami: z empatią, optymizmem, wyobraźnią, wiernością i odwagą. Wreszcie, nie stanowi dowodu obojętności czy nietolerancji, gdyż błędy to ogromnie ważna część procesu uczenia się i zmiany. Dzięki nim rewidujemy ogląd samych siebie i nasze idee co do świata.

Biorąc pod uwagę, jak wielką rolę omylność odgrywa w rozwoju intelektualnym i emocjonalnym, nie powinniśmy się jej wstydzić ani uważać za aberrację. Przeciwnie. Jak zauważał Benjamin Franklin w cytacie otwierającym niniejszą książkę, błąd jest oknem pozwalającym ujrzeć prawdziwą ludzką naturę: nasze obdarzone wyobraźnią umysły, nieograniczone talenty i wszystkie interesujące osobliwości naszych dusz. Jakkolwiek dezorientujące, trudne i upokarzające bywają pomyłki, to właśnie one, a nie słuszność, uczą nas, kim jesteśmy. Oto główna myśl przyświecająca mojej książce”[1].

„Chodzi mi o to, że musisz wyjechać stąd na zawsze. Co? Miałeś rację, rzucając we mnie książką. Zasługiwałem na uderzenie w twarz za to, co robiłem Indianom. Każdy biały człowiek w tym rezerwacie powinien dostać w twarz. Ale powiem ci coś jeszcze. Na to samo zasługują również wszyscy Indianie.

Byłem w szoku. Pan P był jak w amoku.

— Wszyscy już jako dzieci jesteście uczeni tylko tego, jak się poddawać, jak się podporządkowywać. Twój przyjaciel Rowdy już się poddał. To dlatego tak bardzo lubi krzywdzić innych ludzi. Chce, żeby się czuli tak źle jak on sam.

— On mnie nie krzywdzi.

—Nie krzywdzi cię, ponieważ jesteś jedynym dobrym składnikiem jego życia. Z tego jeszcze nie chce zrezygnować. I tylko z tego.

„Nadzieję powinno się malować na żółto, kolorem słońca, które tak rzadko oglądaliśmy. Gdy zaczynam przepisywać pewne wydarzenia ze swoich starych pamiętników, tytuł sam się narzuca. Otwórz okno i stań w słońcu. A jednak waham się, czy tak powinnam zatytułować tę historię. Ponieważ coraz częściej myślę o nas jako o kwiatach na poddaszu. Papierowych kwiatach. Narodzeni w jasnych barwach, ciemniejących z każdym dniem długiego, ponurego, męczącego, koszmarnego czasu, który spędziliśmy jako więźniowie nadziei i ofiary zachłanności. Nigdy nie dane nam było pomalować naszych kwiatów na żółto”[1].

„Piosenka nosi tytuł Kołysanka. Słyszałam ją z milion razy.

Przez całe życie opowiadano mi, że ojciec napisał ją w dniu moich narodzin. Jechał wtedy jakąś teksańską drogą, już po rozstaniu z moją matką. Podobno usłyszał, że ma córkę, usiadł z gitarą i od razu wymyślił piosenkę w pokoju w Motelu 6. Poświęcił temu sześćdziesiąt minut. Ułożył kilka akordów, dwie zwrotki i refren. Pisał muzykę przez całe życie, ale koniec końców zasłynął tą jedną piosenką. Okazał się autorem jednego hitu - ewentualnie dwóch, jeśli liczyć mnie.

Piosenka dobiegała z głośników, kiedy w pierwszym tygodniu czerwca siedziałam na plastikowym krześle w salonie samochodowym. Zrobiło się ciepło, wszystko kwitło, lato zbliżało się wielkimi krokami, co naturalnie znaczyło, że matka znowu wyjdzie za mąż.

To był jej czwarty raz - piąty, jeśli liczyć ojca. Ja go nie liczyłam, ale jej zdaniem byli małżeństwem, o ile można nazwać ślubem ceremonię poprowadzoną na środku pustyni przez kogoś, kogo poznali zaledwie chwilę wcześniej, przy okazji postoju podczas podróży. Matka uważa, że ślub to ślub. Inna sprawa, że wychodzi za mąż z powodów, dla których inni zmieniają kolor włosów: z nudy, z apatii albo po prostu z przekonania, że następny facet naprawi wszystko raz na zawsze”[1].


[1] Dessen S., Kołysanka. Cop. 2016, s. 9.

Karton starych zdjęć.

Listy policzonych słów.

Kartki ze wspomnień.

„Trzecia klasa. Przyjęcie w szkole z okazji jego powroty Znów zachorował i opuścił trzy miesiące. Cała klasa zrobiła dla niego kartki z życzeniami. Pani Wilson poleciła wszystkim, by napisali haiku, ponieważ tak bardzo je lubił. Na zdjęciu wyglądał na zmęczonego, ale szczęśliwego. Pozostałe dzieci otoczyły go kręgiem. Miał czapeczkę bejsbolową, która była na niego za duża. Jako jedyny w szkole mógł nosić czapkę podczas lekcji.

Czwarta klasa. Pozowali w strojach do piłki nożnej przed pierwszym meczem. Oboje wyglądali na podekscytowanych. To byt najlepszy rok Marka, w ogóle nie chorował. Wydawało się niemalże, że cała ta sprawa to był jakiś okropny czteroletni koszmar, który został za nimi. Do zdjęcia dołączony był liścik, który Mark zostawił w kryjówce na początku roku. „Wyniki dobre" — powiadomił swoim niewyraźnym pismem. „Uczcijmy je dziś pizzą. Masz ochotę wpaść?". Jess pociągnęła nosem, patrząc to na zdjęcie, to na wierszyk.